Takiego wybuchu euforii
jeszcze nie przeżyłem. Gdy rosyjski sędzia Władisław
Biezborodow, zakończył spotkanie pomiędzy Wisłą Kraków, a
Twente Enschede wydawało się że będzie to bardzo gorzkie
zwycięstwo. Wówczas spiker ogłosił, rezultat spotkania w Londynie
i była to najpiękniejsza wiadomość kończącego się dnia.
Gdyby ktoś rano 14
grudnia 2011 roku powiedział mi, że będzie to jeden z tych dni
który na długo zapamiętam uznałbym go za idiotę. Co prawda jego
punktem kulminacyjnym miał być mecz w Krakowie przy ulicy Reymonta
22. Początkowo miałem na niego nie jechać, gdyż nie najlepiej się
czułem, ale ostatecznie zdecydowałem wyruszyć na ostatni mecz
Wisełki w tym roku.
Przez cały niemal dzień
towarzyszyły mi dywagacje na temat przebiegu ostatniej kolejki
rozgrywek Ligi Europy w grupie K. Analizując wszystkie możliwe
scenariusze, sytuacja podopiecznych Kazimierza Moskala wydawała się
beznadziejna. „Biała Gwiazda” musiała wygrać z niepokonanym
Twente Enschede, natomiast Fulham Londyn musiało zremisować bądź
przegrać z najsłabsza ekipą grupy Odense BK. Serce mówiło, że
jest możliwe, jednak rozum dyktował zupełnie co innego i wcale nie
nawiązuje tu do pewnej reklamy w telewizji.
Gdy wszedłem na trybunę
cała buchalteria przestała mieć jakikolwiek sens. Liczył się
tylko mecz. Kibice wspaniałą oprawą i głośnym śpiewem stworzyli
niesamowitą atmosferę. Piłkarze zaś nie pozostawali dłużni i
niesieni dopingiem piętnastu tysięcy gardeł zgotowali znakomite
widowisko. Owocem tego była bramka w 11 minucie Łukasza Garguły.
Wówczas w Londynie był jeszcze remis i tym momencie w 1/16 finału
Ligi Europy była Wisła.
Fani „Białej Gwiazdy”
nawet na moment nie ustawali chóralnym śpiewie i z wiarą w
zwycięstwo dodawali otuchy w momencie, gdy Fulham prowadziło w
swoim spotkaniu 2:0. Gdy na pięć minut przed końcem pierwszej
części meczu zespół z Holandii wyrównał stan rywalizacji,
powoli zaczęło docierać do wszystkich, że z awansem możemy się
pożegnać. O ile wszyscy wierzy w nasze zwycięstwo, to mało kto
przypuszczał, że stan spotkania w Londynie będą w stanie wyrównać
duńczycy.
Iskierkę nadziei w
wiślackich sercach podtrzymał jeszcze Cwetan Genkow, który w
pierwszej minucie drugiej połowy, ponownie dał prowadzeni
gospodarzom. Gdy w 60 minucie trybuny obiegła wiadomość że Odense
zdobyło kontaktową bramkę. Telefony zaczęły pracować jeszcze
mocniej. Kilka minut później ktoś rzucił hasło 2:2, tyle że
sędzia bramki nie uznał. Wśród widowni dramat - tak blisko i
taki pech - To była ostatnia telefoniczna wiadomość, gdyż sieć
komórkowa nie wytrzymała natężenia. Wszyscy mogliśmy się poczuć
niemal jak w latach 70 – tych, odcięci od świata.
Sędzia odgwizduje koniec
meczu i trudno jesteśmy poza europejskimi pucharami. Wówczas
spiker ogłasza, że w doliczonym czasie gry Odense BK zremisowało.
Na trybunach wielka radość i karnawał. Jedni tańczą, drudzy
śpiewają, a jeszcze inni ze szczęścia płaczą. W duszy gorąco
to co było niemożliwe stało się faktem. Senegalczyk Baye Djiby
Fall, nazwisko tego piłkarza wszyscy zapamiętają na długo.
Po tym sukcesie wiele osób
zaczęło drwić z krakowskiego. Wszyscy mówili o wielkim szczęściu,
a jeszcze inni o tym, że jeżeli Polska reprezentacja będzie miała
tyle szczęścia co Wisła to zdobędzie Mistrzostwo
Europy. Ja patrzę na to nieco inaczej. Uważam, że zespół z ulicy
Reymonta sięgnął po nagrodę za grę do ostatniej minuty meczu.
Duńczycy dali nam też lekcje pokory. Gdy wszyscy uważali, że nie
mają o co grać, zagrali na 100 procent by sobie w tych rozgrywkach
coś udowodnić. I udowodnili, że nie są frajerami a
profesjonalistami, którzy swoją pracę traktują poważnie.
Jaki płynie z tego morał?
Gdyby działacze i piłkarze w zachodniej Europie mieli polską
mentalność dziś w Europejskich rozgrywkach z polskich klubów,
grałaby tylko Legia. Duńczycy pokazali nam dlaczego nasza piłka
jest na dnie. I niestety dopóki będziemy taki awans traktować jak
tylko łut szczęścia tzn że nie dorośliśmy jeszcze do tego by
zwyciężać.
(beniamin)